środa, 28 września 2016

Cisza - Część 2

Odwaga. Słowo, które męczyło go nie od wielu dni czy lat, a pełnych stuleci. Przypisać sobie mógł wiele cech nieosiągalnych dla bytów mu podobnych, chociażby swoją największą dumę - cierpliwość, acz odwagi pod żadną dopuszczalną sobie formą nie zaszczyciła go obecnością w przedziwnym charakterze należącym do Mrocznego.
Rumpelsztyk - imię wzbudzające niepokój w krainach tak odległych od Zaczarowanego Lasu, że zdawało mu się, że jego sława poniosła się nawet po miejscach, gdzie nigdy się nie znalazł i nie znajdzie. Ludzie najwyraźniej lubili plotkować o tym co złe i przerażające, a przecież... straszenie było czymś, co wychodziło mu najlepiej na świecie. Straszył dorosłych, straszył dzieci, straszył Bellę, straszył siebie. Ah, jakiż inny potwór był w stanie przerazić samego siebie na tyle by zniknąć, uciec, nie dokończyć dzieła i zaszyć się w gęstwinie?
Natury i myśli.
Nie wiedział już czy to kamień wbija mu się w plecy czy poczucie winy, czy łza cieknie po policzku czy pchła wędruje po nim w strony przeróżne. Po prostu leżał i odliczał do śmierci, która nadejść nie miała, bo ileż to sekund miałaby mieć wieczność, którą posiadł wraz z Mocą? Leżała gdzieś tam, w pół żywa i w pół martwa, przypominając bladością lica nikogo więcej jak topielicę, płynącą gdzieś w pobliskim strumieniu, przesiąknięta wszystkim i obojętna każdemu, kto tylko nie musiał na nią patrzeć. Bo tak przecież było - póki nie widział - nie żal mu było i tak właśnie próbował na odosobnieniu egzystować, oczekując przeminięcia problemu w sposób naturalny: niech rozmyje się sam sobie, da mu spokój. Odwidziało się bestii robienie sobie przeszkód i problemów równych tym z przeszłości. Skoro nie potrafił naprawić tego co było, jak miałby zapracować na teraz? Baelfire był wciąż daleko, a ojciec jego obiecał wszechświatowi już dawno, że nie spocznie do dnia, w którym sprowadzi go do domu.
Tak też Mroczny zabił w sobie potrzebę powrotu do zionących chłodem i nicością lochów, gdzie dogorywała już jego niedoszła, przekupna żona. Jak śmiała dać zwieść się Złej Królowej i zdradzić tego, którego podobno, bo na pewno nie rzeczywiście kochała? Jak miał nazwać uczucie tak podłe, by zmuszało go do serii wyrzeczeń dla jednostki tak zapatrzonej we własną wersję rzeczywistości, że nie próbowała rozumieć i stawiać rzeczy z innego punktu widzenia, a jedynie naginać rzeczywistość tak, by zaspokoić własne ego, jeżeli nie miłością? I jakże miał nazwać uczucie każące Pięknej okiełznanie Bestii i uwiązanie jej jak psa na łańcuchu, jak własność, jak...
Uderzył pięścią w sosnę, a ta zachwiała się niepewnie, obsypując z kory w miejscu, gdzie zetknęła się z jego ręką.
Czy już zawsze gdy myśleć będzie o tym co się stało będzie czuł do siebie wstręt tak wielki jak teraz? Brakowało mu jedynie odwagi. Odwagi by poprosić o więcej i dać z siebie tyle, ile powinien. Odwagi by nie popełnić znów tych samych błędów, które sprawiły, że był aż tak, do cna... zepsuty.

Piękny umysł

Spał. Tak czuł. Tak to wszystko rozumiał. Śnił sen spokojny i przyjemny, o locie w przestrzeni ograniczonej wyłącznie przez jego umysł, a więc w przestrzeni, jego zdaniem przynajmniej, wyjątkowo pięknej. W małym, ciasnym świecie Jewgienija Bułhakowa nie było czasu na ludzi, ani ich idiotyczne problemy i emocje. Liczył się tylko i wyłącznie on, bo tylko on miał to nienaruszalne prawo bytu. Brakowało miejsca, by pomieścić coś poza jego wielkim ego, kalejdoskopem barw, rozciągających się po gołym niebie, przyozdobionym raniącym wręcz oczy, krwistoczerwonym księżycem, garścią gwiazd nie mających żadnego, głębszego znaczenia dla kogoś, kto nie wierzył w zapisane w nich przeznaczenie, ani nie doceniał ich piękna, oraz gładką, nienaruszoną choćby najmniejszym powiewem wiatru taflą wody, w której odbijała się nie wyrażająca żadnej konkretnej emocji twarz czarnoksiężnika i wszystko to, co go otaczało. Rzecz jasna, nie dostrzegał w tym idealnym lustrze nic prócz wielkiego, wspaniałego JA.
Nijaki, przeszło mu przez myśl, jestem nijaki. Wpatrywał się w odbicie własnej twarzy, otoczonej masą malutkich, migoczących światełek. Czuł się tak jakoś bezkształtnie, bezboleśnie i bezsensownie, jakby wieczność przemijała mu bokiem, kiedy tak spoglądał we własne oczy i sam siebie nie widział. Zamrugał. Powoli przestawał dostrzegać cokolwiek. Niewidzialna siła zdawała się mozolnie ciągnąć go w tył... a może coś go tam pchało? Nie rozumiał dlaczego, ale był spokojny, całkowicie spokojny. Chciał odejść. Tak, to był czas, żeby odejść. Nie czuć już bólu, trwać w bycie pozbawionym problemów i trosk, w bycie nienaruszalnym i niezrozumiałym. Zrozumiał, że nie zasypia, lecz umiera. W głowie coś zadudniło, do ucha dotarł dźwięk nadjeżdżającego pociągu. Wszystko stawało się białe, coraz bielsze, odpływał i nie zamierzał wracać. Ta godzina, godzina ostatecznej śmierci niepotrzebnie kojarzyła się z lękiem.
Dziś nie było mu dane jej zaznać. Woda wokół niego jakby zawrzała. Woda? Był pod wodą? Plecy uderzyły o twarde dno strumienia. Do ciała docierały jakieś bodźce, ale w tym konkretnym momencie bardziej pasowało określenie przelewania się ich przez bierną skorupę. Gdzie byłeś Jewgienij, co się działo, zanim zacząłeś być niesiony przez jakąś cholerną, niewidzialną siłę, przez mgławicę. To wszystko pozostawiało tyle niejasności...
Oddychaj, Jewgienij. Oddychaj. Nie mógł! Zachłysnął się, szarpnął w górę, by wstać i zakaszlał potężnie, nie bardzo wiedząc co dokładnie się stało. Wciąż widział te cholerne gwiazdy, przez które nie przedostawał się żaden konkretny obraz. Nie miał pojęcia jakim zaklęciem oberwał, nie miał pojęcia co się działo i dlaczego dotykało akurat jego. Nie słyszał już wagonów toczących się po torach, a szum wody i liści, przerywany niestabilnym sapaniem kogoś, kogo pozycję określił na bliżej nieokreślone gdzieś. DRĘTWOTA! krzyk rzuconego zaklęcia rozdarł względną ciszę, a czarnoksiężnik zdołał jedynie unieść pustą rękę i odpowiedzieć słabą inkantacją zaklęcia ochronnego, rzecz jasna, za późno. Promień sięgnął go bez problemu i choć nie był szczególnie silny - powalił Rosjanina na plecy. Tym razem nie stracił przytomności, więc zaskowyczał dziko, szarpnął do góry, nie mogąc rozprostować lewej ręki. W takim stanie spojrzał Irinie Kuzniecov prosto w jej parszywą mordę.
- TY RUDA KURWO. - wycharczał, starając się dźwignąć na równe nogi. Kobieta stała zgięta, trzymając się za krwawiący, prawy bok, oddychając ciężko i celując cisową różdżką w najlepszego przyjaciela. Była wykończona, a więc niewiele czasu w tym towarzystwie jej pozostało. - Protego. - wrzasnął, odbijając kolejny zmierzający ku niemu błysk, na co przeciwniczka odpowiedziała bezradnym sapnięciem. - Trzeba było dobić mnie, kiedy leżałem z głową pod powierzchnią wody.
- Po tym co zrobiłeś, ty... ty... ty masz jeszcze czelność patrzeć na mnie, patrzeć mi prosto w oczy, pierdolony Jewgienij Bułhakow, władca własnego sedesu, ty... - splunęła na ziemię - brzydzę się tobą bardziej niż twoim szlamowatym bratem, który uciekł z podkulonym ogonem, kiedy najbardziej go potrzebowałeś.
Poczuł jak zalewa go fala gorąca. Skąd wiedziała, skąd ta szmata wiedziała o sekrecie, który jego rodzina skrywała od tylu lat. Jak wiele osób jeszcze wiedziało? Jak wielu tych idiotów będzie miał przyjemność zamordować?
- CRUCIO. - wrzasnął i poczuł, jak na chwilę przyćmiewa go mrok, towarzyszący kolejnemu przemieleniu zhańbionej najgorszymi czynami duszy i uśmiechnął się szaleńczo na widok padającej na kolana, walczącej jeszcze z własnym losem Iriny. Rozmyślania błyskawicznie rozwiały się, kiedy poczuł tą bezgraniczną satysfakcję widoku człowieka słaniającego się po mokrej trawie z cierpienia będącego efektem jednej z najgorszych, wałęsających się po świecie klątw. Nie przerywał zaklęcia, trzymał rękę w górze czołgając się w jej stronę, aż wreszcie mógł odepchnąć różdżkę przeciwniczki w bok i zakleszczyć zlodowaciałe palce na obolałej szyi. - Jak widzisz, kurwa, mogę. - usiadł na niej okrakiem, żeby ograniczyć wierzganie się kończyn.
Czuł się wspaniale. Tak idealnie spełniony, w pełni usatysfakcjonowany zwalniającymi ruchami. Chciał się śmiać z tej żałosnej miny. Jeszcze niedawno rzuciłaś mi wyzwanie, pamiętasz? Mówiłaś, że mnie zabijesz, że zemścisz się za brata.
- Wiesz co ci powiem, Irina? - zelżył lekko, by upewnić się, że ta będzie żywa do końca opowieści. - Nawet nie wiesz jak podobało mi się to, kiedy krzyczał na całe gardło i błagał, żebym przestał, aż nie wytracił całej energii, jak ty teraz... leżał później tak spokojnie, jakby wszystko było mu obojętne, ale widziałem w jego oczach jak cierpi do końca. Do ostatniej sekundy. Był taki młody, taki naiwny, że mi zaufał. Och. - urwał, bo jednoosobowa widownia osunęła się na ziemię. Siedział tak jeszcze chwilę chcąc mieć pewność, że ukochana koleżanka już nie wstanie.
Zabawne, pomyślał, kiedy płomienie trawiły jej ciało, Swietlana zawsze mówiła, że we mnie wierzy, że jestem zdolny do okazywania ciepła. Jak widać się nie myliła.
Te wszystkie lata, dni i noce. Niewielu rzeczy był pewien, ale do tego małego grona zaliczał dwie rzeczy: po pierwsze - był już na zawsze i nieodwołalnie sam, a po drugie - tylko on był osobą zdolną do tego, by go pokonać.
W małym, ciasnym świecie Jewgienija Bułhakowa nie było czasu na ludzi, ani ich idiotyczne problemy i emocje. Liczył się tylko i wyłącznie on, bo tylko on miał to nienaruszalne prawo bytu i kochał jedynie siebie. 


Napisane na konkurs fanfiction Mortis, z dedykacją dla Iryska. Moja wizja jej postaci psychopaty.

Cena magii - Prolog

Był to poranek wyjątkowo piękny - błękitu nieba i ciepłych promieni słońca nie próbowała odebrać ani jedna, zupełnie zbędna o tej porze roku chmurka. Jamon ziewnął przeciągle wpatrując się w kompletną nicość, jaką to prezentowało mu sklepienie i poprawił ułożenie trzymanego w dłoni topora. Od dawna nie czuł się tak beztrosko, wszak nie miał dziś zbyt wielu obowiązków, a i te przydzielone zadania zdawały się być o wiele przyjemniejsze, gdy wspomagał go szczebiot prześlicznych ptaków, których co prawda nie był w stanie nazwać, ale wciąż podziwiał zauroczony ich piórka i głos, kiedy tylko odważyły się pokazać lub odezwać. Spokój jaki panował w siedzibie Straży Eel został jednak przerwany przez niemiłosiernie głośne trzeszczenie kół powozu, na którym to przemieszczała się dwójka kobiet - jedna młodzinka, druga wyraźnie starsza, oznaczona brzmieniem wskazującym na wiek podeszły w postaci serii zmarszczek pokrywających każdy możliwy zakątek skóry. Zaprzęgnięty był do niego jeden z koni pustynnych, w nieudolny sposób próbujący wciągnąć wszystko po dość stromym wzniesieniu. Jamon parsknął i zbliżył się do przybyszów nieco, przykrywając swoją sylwetką palące słońce.
- Powód przybycia panien w te strony poznać można? - Wycharczał ledwo, wszak język w tych stronach powszechny wciąż przychodził mu z niemałym trudem, którego nie próbował nawet ukryć - często peszył się i przepraszał za drobne, pozornie nieistotne pomyłki jakie to miały miejsce w trakcie codziennych rozmów z innymi strażnikami.
- Przybywamy z południa - zaczęła młodzinka, spoglądając na niego spod zakrzywionego ronda słomkowego kapelusza - ciocia moja, Lady Errin, została poproszona o przybycie w te strony ze względu na jej zdolności alchemiczne.
Jamon zamilkł. Zmarszczył czoło zamyślony, dając przy okazji ujście lekkiemu zmęczeniu, jakie to dało się dostrzec w niemrawym i obojętnym wyrazie twarzy. Tak, owszem, wiedział iż owe kobiety miały przybyć w te strony, jednakoż zrobić to miały dobry miesiąc wcześniej i nikt już nie sądził, aby miały pojawić się w Strażnicy kiedykolwiek. Pochłonęły je Piaski pustyni - mówili jedni, a inni wtórowali - pojmali je Rehadzccy bandyci, co pilnują wiodących tu traktów w poszukiwaniu złota. Nie znalazł się jednak nikt inny na miejsce, które Lady obsadzić miała, a i zdecydowanie nie na miejscu było odprawienie jej z kwitkiem po tak długiej i z pewnością wyczerpujących podróży, toteż oczywistym było zaproszenie jej na rozmowę z Miiko.
- Tak. Miały przybyć wcześniej. - Sapnął, ciągnąć za urządzenie służące do otwarcia bramy wejściowej. Wierzchowiec zarżał niepewnie przekraczając ją, próbując jednocześnie obadać zagadkowy, acz uroczy świat, jaki to istniał w otoczeniu kryształu. Również kobiety nie ukrywały swojego zdziwienia podziwiając przedziwnie przystrzyżone krzewy i drzewa... i zaciekawienia skrytymi pod szklaną kopułą plantacjami, pilnie strzeżonymi przez dwójkę młodych, lekko znudzonych elfów.
- Stop. - zatrzymał je Jamon i już otworzył usta by coś powiedzieć, ale wyprzedziła go w tym staruszka.
- Pozwól tu kochanieńki i pomóż mi zejść z powozu. Ja wiem, że wy tu macie milion rozkazów i procedur, które nie pozwalają wam pierdnąć w czyjejś obecności, ale zrób ten wyjątek i ramienia mi użycz.
Tak też bez słowa protestu uczynił.
- Zaprowadź mnie do Miiko, mam jej wiele do powiedzenia.
Jamon zachrumkał nerwowo.
- Ururu, poczekaj tu jeno. Ktoś musi pilnować tego garbatego głąba. - Rzekła, a dziewczyna kiwnęła głową, obserwując ich dwójkę znikająca gdzieś za zakrętem na końcu łukowatej alei. Została sama. No, nie do końca sama, bo był tu jeszcze Odyn, beztrosko obwąchujący, a nawet śmiący skubnąć nieco tutejszej trawy. Wypatrywała powrotu kogokolwiek, powoli tracąc cierpliwość, bo jedynymi postaciami, jakie mogła dostrzec w okolicy byli... cywile! Ze schroniska najpewniej, zaciekawieni przybyciem nowej, zagadkowej osoby wpatrywali się w nią bezczelnie, bez słowa i znikali. Oczekiwała przyjęcia ich w sposób cieplejszy, a przynajmniej bardziej entuzjastyczny, skoro zostały tutaj zaproszone i napotkać je musiało wiele trudów nim udało się przebrnąć przez piaski południa.
Wreszcie, kiedy powoli zaczynała liczyć liście na okolicznym drzewie zza alei wyłonił się jakiś człowiek. Był to jegomość równie wysoki co poprzedni, o skórze wskazującej na zdecydowanie zbyt długie przebywanie na słońcu i kontrastującymi z nią, lśniącymi, białymi włosami. Był pozbawiony górnej części garderoby, ale znaczną część ciała i tak pokrywały ciasno owinięte bandaże mające zapewne za zadanie chronić go przed otarciami podczas treningu.
Zbliżył się do powozu i położył na nim rękę.
- Rada bym była, gdybyś raczył się chociaż przedstawić. - W głosie dziewczyny wyczuć się dało zniecierpliwienie, ale i lekki niepokój. Czuła się tutaj dość obco.
- Valkyon. - Otworzył szerzej oczy, jakby dopiero zdał sobie sprawę z tego, że powinien się odezwać pierwszy, przerywając tym samym tą niepokojącą ciszę. - Przyszedłem pomóc ci w przeniesieniu rzeczy i wierzchowca. Witamy w Straży Eel.
- Miło mi cię poznać, Valkyonie. - Odpowiedział jej niemrawy uśmiech. - Jestem Ururu Marquez.
Wiedziała, że zaczął się dzisiaj w jej życiu nowy, istotny rozdział i chociaż obudziła się dziś pełna obaw... teraz nabrała ich jeszcze więcej. Od dawna nie czuła się w jakimś miejscu tak nieswojo, jakby każda ze ścian krzyczała... uciekaj.

wtorek, 27 września 2016

Cisza - Część 1

Płomyk drżał, a poza jego panicznym, obijającym się echem po sali szlochem nie dało się usłyszeć nic. Żaden dźwięk nie śmiał stłumić resztek ciszy, która jakimś cudem dawała radę trzymać Rumpelsztyka w ryzach.
Nie było tu dla ciebie miejsca świeczniku, a jednak przyszedłeś spojrzeć na zlodowaciałe, obite, leżące na ziemi ciało kobiety, której potwór, jakim właściciel zamczyska się stał, nie potrafił zaakceptować. Bo pokochać - pokochał, serce mu biło jak szalone, wpadał w wir, manię, chciał więcej i więcej. Chciał czerpać ich relację garściami, a mógł jedynie uszczknąć niepewnie coś i nic... i przeprosić. Bo nie wolno, bo nie wypada, bo boli.
"Dlaczegóż on to uczynił" zawył, ale Rumpelsztyk nie usłyszał już tych słów, bo chwilę przed nimi zniknął w kłębie dymu, całkowicie zdemotywowany własnym uczynkiem i okropnością, jakiej to dopuścił się w najmniej oczekiwanym przez siebie momencie. Pozostawił po sobie jedynie fioletowy obłok, który tak przerażał innych, wszak drażnił drogi oddechowe wywołując nieuchronnie ataki przewlekłego, spazmatycznego kaszlu. Niestety nawet to, choć zwykle w takich sytuacjach skuteczne, nie pomogło Belli się ocknąć.
"Chciałbym ci pomóc, ale jak? Gdybym tylko wiedział jak..." Wysilił się, wzmógł, chcąc ją choć ogrzać, bo nie mógł jej podnieść, by nie leżała na kamieniach, które pomimo wyłożenia sianem wciąż biły chłodem, odbierając nie tylko przyjemność odpoczynku, ale i resztki nadziei. Ostatnim co zdołała pomyśleć było to, że ojciec miał rację - świętą rację! Więził ją tu demon, podpisała cyrograf diabłem najprawdziwszym i chociaż bezpieczeństwo jej krainy było czymś, z czego zapewnienia rozpierała ją duma... cierpiała. Skazała się na wieczne katusze, bo przecież bestia bestią pozostanie. Bestia będzie ją więzić, bestii się nie odwidzi. To, co ujrzała w jego oczach było pięknym kłamstwem, którym próbowała nakarmić resztki tego, co w niej zostało.
I tyle. Nie stać jej było na nic więcej.
"Nazwij to pragnienie samolubnym, ale szczęśliwym bym był, gdybyś jednak nie umarła".
Cień na ścianie wzmógł się, płomień oblał ciepłem nagie, blade ciało i chociaż wiedział, że ta i tak zapewne wyziębi się tu na dobre, to chociaż spróbuje. Nie będzie udawał, że go tu nie ma i nie było, bo jest i nic w swoim życiu nie uczynił, by miało być inaczej. Nie potrafił zaszczepić w Mrocznym żadnej cząstki dobra, lecz kto zabroni mu ochronienia jej?
Najwyżej okaże się, że tak jak sądził, sprawiedliwość umarła. Ulgę w tym stwierdzeniu przynosiło jedynie to, iż nie było ono żadną nowością.

Cisza - Prolog

Zaczarowany Las witał wiosnę, która powoli odganiała zasypujące go warstwy puchu, by ustąpiły wynurzającym się ze zmarzniętej ziemi, pierwszym kwiatom. Słońce delikatnie otulało promieniami zwierzęta budzące się i wychodzące ze swych nor, obserwując zmiany, które zima postanowiła przynieść znanym im terenom. Spod brunatnego dywanu jesiennych liści zaczęły wyłaniać się pierwsze oznaki świeżości nadchodzącej wraz z nową porą roku - fioletowe krokusy i bielutkie przebiśniegi, niewymagające zbyt wiele od gleby, na której rosły. Nawet trakt wiodący do Mrocznego Zamku zaczął zarastać żółtymi listkami podbiału, stając się tak niepozornym, jak inne drogi, które ukształtowały się na mapach świata. Wraz z ciepłem wszystko budziło się do życia, dając mieszkańcom Królestwa nowe perspektywy, nadzieje, rozczarowania i obowiązki. Na nowo rozszerzyły się tereny atrakcyjne dla myśliwych i zielarzy, wznawiano działania wojenne, chłopi rozpoczynali sprzątanie swoich gospodarstw.
"Czy coś się wydarzyło, Rumpelsztyku?" Troskliwy głos Płomyka rozniósł się po pomieszczeniu, jednak czarnoksiężnik nie odpowiedział. Stał przy jednym z okien, ze wzrokiem skierowanym w stronę rosnącego w centrum błoni drzewa wiśni. Kolejny rok za pasem, a więc i kolejny wiek spędzony na poszukiwaniu drogi do odnalezienia syna, którego utracił przez własną głupotę i tchórzostwo. Oczy miał puste, myślami błądził gdzieś w odmętach własnej świadomości, cierpiąc z powodu podjętych przez siebie decyzji. Trel rudzików wzmógł się niemiłosiernie, ale dziś nie przegoni ptaków. Były mu one obojętne.
Minęła dłuższa chwila, nim zdecydował się przysiąść przy kołowrotku, by dać odpocząć własnej głowie. Od nowa zawinął koniec ostatniej przędzy na szpulkę, po czym powoli nacisnął na pedał i wszyscy mieszkańcy zamku wiedzieli, że nie wolno mu przeszkadzać.
To nie miejsce i czas dla Ciebie, Płomyku. Zniknij, ucieknij. Nic nie mów, oddychaj i wsłuchaj się w dźwięki.

Więzy - Prolog

A/N: Opowiadanie jest challenge fickiem - stąd main pairing: Dramione.

Słońce już dawno schowało się za horyzontem, a większość mieszkańców Hogwartu pochłonął spokojny sen. Tej nocy jednak nie było to dane wszystkim - znaczna część szóstoklasistów uczęszczających na lekcje eliksirów wciąż kończyła swoje i tak mierne wypracowania dotyczące Veritaserum. Zważywszy na zaangażowanie gryfonów przedmiotem - w ich pokoju wspólnym została już jedynie garść niedobitków, która wciąż liczyła na to, że zdoła chociaż wymyślić na jutro sensowne usprawiedliwienie, skoro pisanie szło im tak opornie.
- Nie mam już siły - powiedział wreszcie zrezygnowany Weasley, rzucając zapisany do połowy pergamin na blat stolika, omal nie przewracając stojącego na nim kałamarza.
- Świetnie Ronaldzie, naprawdę gratuluję! - Hermina syknęła, łapiąc sunące ku krawędzi pióro, przy okazji łypiąc groźnie na przysypiającego rudzielca. - Pragnę ci przypomnieć, że siedzę tutaj z własnej, nieprzymuszonej woli, aby ci pomóc, chociaż sama zrobiłam to już dawno. Dokładnie tego dnia, w którym profesor Slughorn wydał nam listę prac semestralnych. - Odpowiedziało jej głośne westchnięcie. - Naprawdę, mógłbyś chociaż udawać! Spójrz na Harry'ego - pracuje sam od samego początku i nie narzeka.
- Dobrze wiesz, że dzieje się tak przez ten cholerny..-
- Słowa!
- Wiem! Cholerny dziennik. Spójrz, Hermiono - mówimy o nim, a on nawet nie raczył odwrócić się w naszą stronę. Jakby nie słyszał.
- To dlatego, że skupia się na tym, co musi zrobić... w przeciwieństwie do ciebie! Musisz zacząć myśleć o przyszłości, Ron. Nie zostaniesz nawet sprzątaczem z trollem w eliksirach. - pouczyła go siódmy raz dzisiaj, chociaż dobrze wiedziała, że tym razem miał rację. Od dawna czuła, że z Harrym jest coś nie tak. Ten przeklęty podręcznik pochłonął go całkowicie! Kątem oka obserwowała go ukradkiem, kiedy śledził palcem notatki poprzedniego właściciela, dzięki którym udało mu się zdobyć Felix Felicis. Nie ukrywała tego przed sobą (przed innymi... być może) - była zazdrosna. Potwornie zazdrosna. O wiedzę, którą w ten sposób zdobył i o szacunek w oczach nowego nauczyciela. Już pierwszego dnia Potter stał się oczkiem w głowie Slughorna - popularny i uzdolniony. Warty uwagi.
- Dobrze wiesz jak ciężko mi się uczyć przy tak ciężkich treningach. To dlatego tak ciężko proszę cię o pomoc. Całą energię skupiam na...-
- To zostań sportowcem, Ronaldzie, bo na bycie aurorem nie masz szans. - skarciła go jeszcze spojrzeniem, zebrała stos wypożyczonych z biblioteki książek i ruszyła w stronę dormitorium dziewcząt. Nie oglądając się za siebie, chociaż chciała. Chciała jeszcze raz, tęsknie spojrzeć na te roztrzepane, rude kłaczyska. Żeby wiedział, że się nie gniewa, po prostu jest zmęczona. Ale tuż obok czaił się zapatrzony w kreślone na marginesie litery chłopiec, który przeżył. Kiedyś jej przyjaciel, ale teraz? Kim właściwie dla niej był? Pewność czuła tylko w tym, że Harry Potter ją przerażał.

Silence is Deadly PL

Oryginalnym autorem opowiadania jest idareyouto. ( https://www.fanfiction.net/u/1762843/idareyouto ) Ja zajęłam się jedynie przetłumaczeniem go na nasz ojczysty język. Nie jestem w tym za dobra (powiedziałabym nawet, że jestem najgorsza |D) i w dodatku to mój pierwszy raz, no ale - enjoy. Wręczam sobie medal YOU TRIED. Dlaczego wybrałam Silence is Deadly? Bo Belle powinna tak właśnie skończyć za bycie &%*&$*.

A/N: Cześć! Opowiadanie jest oparte bezpośrednio na scenie z dziesiątego odcinka czwartego sezonu Gry o Tron. Obejrzałam ją i następnego dnia pomyślałam, że można przerobić ją na Rumbelle. W każdym razie, enjoy!

Odzyskanie sztyletu od Reginy było łatwe. Dla niego nie była bohaterem, którym ostatnio wszyscy mieli nawyk ją mianować. Podobnie jak jego, obchodził ją jedynie własny interes. Wszystkim czego chciała było szczęśliwe zakończenie, a on mógł jej je dać.
Znalezienie rodziny Hooda nie wymagało większego wysiłku. Nie oddalili się za bardzo od Storybrooke i chętnie wrócili kiedy zaoferował im, że dzięki niemu mogą z powrotem dostać się do miasta. Oczywiście zamroził ich kiedy tylko przekroczyli jego linię i odzyskał swoją moc, ale kilka minut w takim stanie nie mogło wyrządzić im krzywdy.
Wtedy wszystkim co musiał zrobić było przeprowadzenie transakcji ze Złą Królową; Robin za wolność. Zgodziła się od razu i nawet nie narzekała kiedy Rumpelsztyk zaprezentował jej wszystkich Hoodów. Zamiast tego szybko oddała mu sztylet, a on odszedł nie oglądając się nawet by spojrzeć na szczęśliwe, lub w przypadku Marian nieszczęśliwe, ponowne spotkanie.
Wtedy schował ostrze do kurtki i poszedł dokonać zemsty na Kapitanie Haku. Pojawił się w jego obecnej lokalizacji i zamarł, czując ogarniające go zaskoczenie. Pirat był tam, ale nie sam. Za jego plecami stała jego żona, domniemana prawdziwa miłość - Bella wraz z Willem Scarletem, waletem kier. Mroczny powoli zniknął w cieniu, obserwując jego pierwotny cel, ale nie spuszczając oka z byłej partnerki i jej towarzysza.
Na początku chciał nawet podążyć za piratem, ale jego myśli zdecydowanie oddaliły się od tego pomysłu. Obserwował Bellę, a po chwili dostrzegł jak ta całuje Willa Scarleta. Sfrustrowany zakipiał ze złości, a klątwa odezwała się, nakazując mu zabić ich tu i teraz.
Złość jednak szybko dała miejsce potwornej przykrości. Czuł się bardziej zdradzony niż chory z miłości, bardziej rozczarowany niż wściekły.
Zamiast tego deportował się do apartamentu nad biblioteką. Spokojnie usiadł na krześle ukrytym w zacienionej części pokoju. Usłyszał jak wchodzą po schodach. Bella przyprowadziła go do swojej sypialni. Widział swoją żonę, jeszcze chwilę temu kochającą go, teraz całującą innego mężczyznę i pchającą go na łóżko. Jej głowa odwróciła się nagle, kiedy wyczuła spoczywające na niej, wypełnione tęsknotą i nienawiścią spojrzenie. Spoglądali tak na siebie w milczeniu, jakby zatrzymani w czasie. Wyglądała wtedy jak dziecko, które rodzic przyłapał na czymś, o czym ono samo wie, że jest złe. On zaś był smutny, zdradzony bardziej niż wtedy, kiedy postanowiła wygnać go za linię miasta.
Jego oczy szybko zgasły, stając się przerażająco chłodnymi. Nie odezwał się, a jedynie wstał i machnął dłonią, odsyłając gdzieś Willa Scarleta. Ruszył do przodu, powoli, sprawiając wrażenie bardziej niebezpiecznego niż kiedykolwiek.
Spróbowała sięgnąć po pistolet, który znajdował się za szafką, ale on był szybszy. Zdążyła ledwie wycelować, kiedy złapał go ręką i z użyciem siły przekręcił go w jej stronę. Zmagali się tak ze sobą dłuższą chwilę. Ona piszczała i kopała, on pchał i warczał, aż wreszcie broń stuknęła o podłogę nieużyta. Znów sięgnęła w jego stronę, ale Rumpel chwycił za zdobiący jej szyję szalik.
Nie użył magii, chociaż mógł. Czując ucisk materiału upadła na podłogę, próbując złapać oddech. Cierpiała patrząc na niego, oczy błagały by przestał, ale jego ręka wciąż dusiła, a ciało szumiało na widok słodkiej zemsty. Widział twarz, widział umierająca ukochaną, a łzy same napłynęły do oczu. Nie przestał. Obrócił głowę w inną stronę, kiedy ostatni błysk życia w jej oczach zgasł i wtedy dopiero puścił szalik.
Nie patrząc na jej pozbawione ducha ciało powiedział: "Przepraszam.", usiadł na krześle, na którym siedział wcześniej i szepnął: "Przepraszam." raz jeszcze, załamany i nieco szalony. Czuł się, jakby jego umysł nie był w stanie udźwignąć tego wszystkiego, a jego serce - stało się zimne tak jak jego myśli.
Kiedy wreszcie spojrzał na nią dostrzegł leżący obok pistolet. W jego głowie narodził się nowy pomysł, idea, więc chwycił go, ukrył dobrze w kieszeni i wyszedł z apartamentu Belli wprost na Main Street, mając zamiar złożyć wizytę w domu Hooka. Machnął ręką i pojawił się nad nim, siedzącym przy stole kuchennym, celując do niego.
"Odłóż broń, Gold," rozkazał mu, "zanim wezwę Reginę, żeby cię do tego zmusiła."
Rumpelsztyk, tkający słowa, elokwentny, nie odezwał się, a jedynie pokazał swój sztylet.
"Oddała ci go? Oczywiście, że oddała," mruknął, "Zawsze wiedziałem, że ma do ciebie słabość. Nigdy nie powinienem jej ufać."
Wciąż milczał, odbezpieczył pistolet i wycelował.
"Z pewnością nie zamierzasz mnie zastrzelić?" zapytał, "Bella z pewnością się nie domyśli."
Mroczny rozważył jego słowa, po czym ignorując jego komentarz powiedział, "Pragnąłeś mojej śmierci tyle lat i próbowałeś zabić wiele, wiele razy."
"Tak." odpowiedział, "I wciąż jesteś żywy." Mając nadzieję, że pochlebstwo uratuje mu życie - kontynuował, "Szanuję to. Nawet podziwiam. Walkę o to co się nam należy."
"Kochałem ją." Powiedział Rumpelsztyk, nadal nie komentując jego słów i pirat zaczął obawiać się, że mężczyzna tym razem stał się naprawdę szalony.
"Bellę?" Zapytał, chociaż równie dobrze mogło chodzić teraz o Milah.
"Tak, Bellę."
"Więc nie strzelaj!" wykrzyknął.
"Zamordowałem ją." odpowiedział równie wysokim tonem głosu, "Własnymi rękoma."
"Co?" zapytał zaskoczony, "Dopiero co widziałem ją z Willem." Przerwał, kiedy wszystko do niego dotarło, "Ty też widziałeś ją z Willem." Groźny i załamany błysk w oku Mrocznego nabrał sensu, a Hook poczuł się jeszcze bardziej przerażony swoim odkryciem. "Zawsze byłeś zaborczy, prawda? Szczególnie, jeśli chodziło o twoje niewierne żony." Nie mógł powstrzymać się przed zadaniem mu kolejnego ciosu i idiotycznie dodał na końcu, "Nigdy nie potrafiłeś znaleźć takich godnych zaufania, prawda?"
"Powtórz to, nalegam." Rumpel warknął, jego mroczna strona zdawała się wracać.
"I zastrzelisz mnie w moim własnym domu? Nie potrzebujesz do czegoś mojego serca?"
"Nigdy nie powiedziałem, że wciąż musi bić," Pociągnął za spust, a kula uderzyła pirata w klatkę piersiową. W jego głosie dało usłyszeć się nutę znaną wszystkim z Zaczarowanego Lasu. "skarbie."
"Zrobiłeś to!" wykrzyknął, "potworze!"
"Nigdy nie udawałem, że jestem kimkolwiek innym." Odpowiedział i pociągnął za spust raz jeszcze.
Spokojnie odwrócił się od martwego pirata. Ponownie ukrył pistolet w kieszeni wraz z Kapeluszem Czarnoksiężnika, który znajdował się na stole i martwym sercem Hooka. Ukrył je w czapce kończąc tym samym zaklęcie.
Nigdy więcej nie widziano go w Storybrooke.

Koniec psot.