sobota, 8 września 2012

Alluvione - Prolog

Walentyna powolutku wspięła się na parapet, szukając najłatwiejszej drogi na balkon, z którego mogła podejrzeć sąsiednie pomieszczenie. Chociaż sukienka jej tego nie ułatwiała, zdołała złapać się jakoś barierki. Przeskoczyła ją tak, jak to robiła za młodszych lat i zajrzała do środka przez oszklone drzwi. Ku jej nieszczęściu zauważył ją jeden z gości mamy.
Średniego wzrostu, młody, pryszczaty rudzielec uśmiechnął się do niej, przerywając na chwilę zajadanie się rozstawionymi po stole przekąskami. Natychmiast opadła na ziemię i odsunęła, by zasłoniła ją znajdująca się wewnątrz kotara. Jeśli on na nią doniesie, to już nigdy więcej nie wyjdzie z domu - każą jej się uczyć, aż skiśnie! Wychyliła się leciutko, chcąc jeszcze raz przebadać pokój i sprawdzić, czy jest bezpieczna. Mężczyzna od razu ją wyczaił, jakby czekał, aż się pojawi. Pozostałe, dostojnie ubrane osoby, toczące jakąś rozmowę sprawiały, że ten, ubrany w kilt i wesoły zwyczajnie do nich nie pasował. Coś jej się w nim spodobało. Może po prostu wyróżniał się w jej sztywnej i nudnej codzienności? Tak czy siak, niezależnie od tego, jak sympatycznie by nie wyglądał – nie był jej rówieśnikiem, tylko lordem elektorem Gaelicji.
Gaelicja była najpóźniej przyłączoną i zarazem najmniejszą częścią zachodniego cesarstwa, którą od innych prowincji wyróżniało jej wyspiarskie położenie. Większość terenów obejmowały tam lasy, zamieszkiwane głównie przez nieludzi i barbarzyńców. Dlatego właśnie, nigdy nie była traktowana z należytą jej powagą. Niespodziewanie gaelijczyk poderwał się w z miejsca i zaczął mówić coś, co skupiło na sobie uwagę zebranych. Walentyna przyłożyła ucho do szyby, chcąc wychwycić rozmowę.
- Zgodnie z tym co jest tutaj napisane, arcyksiążę Ansbachu przekazuje pośmiertnie lordowi elektorowi Tsarii zwierzchnictwo nad swoją prowincją. Zyskuję więc również prawo do drugiego głosu. Zostałeś przegłosowany, towarzyszu McRaine. – w głosie carycy słychać było wyraźną nutę satysfakcji. Dziewczyna zadrżała. Nigdy nie popierała agresywnej polityki prowadzonej przez jej matkę, bo nie istniała rzecz, której bałaby się bardziej niż wojna. Nawet, jeśli strzeżona jest przez panujące w cesarstwie prawo i zabicie jej miałoby katastrofalne skutki. Spróbowała cofnąć się o krok, jednak, jak już to miała w zwyczaju przewróciła się w szoku, uderzając nogą o framugę.
- Na litość boską! Okhrana! – usłyszała, po czym natychmiast zerwała się do ucieczki. Zejście stąd zajęło jej trochę więcej czasu, aczkolwiek dopiero, gdy zniknęła w wejściu do ogrodów, usłyszała jak zaczynają ją gonić strażnicy. Wbiegła za krzak bukszpanu, mając zamiar przeczekać tutaj, dopóki nie pójdą dalej. Nie mogła wrócić teraz do pałacu.

Rurą i kilofem

Była noc, ciemna, zimowa noc. Płatki śniegu powoli opadały na ziemię, sprawiając, że Rosja celowo unikał patrzenia się w okno. Tak, za kilkoma płotami i polem minowym Ivan Bragiński grzał sobie właśnie dupę obok kaloryfera. Osobnik ten, chociaż teraz na takiego nie wyglądał, słynął z niesamowitego okrucieństwa i nieuzasadnionego stosowania przemocy, toteż spędzał tu sam, jeden, bardzo wiele czasu. Inne, słabsze państwa po prostu go unikały.
Jako że, chcąc uciec od prawdziwego świata, najłatwiej jest zamknąć się w wirtualnej rzeczywistości, tak też postanowił postąpić. Niestety, kilka razy opuścił mecz w LOLu i zablokowali mu konto na kilka dni. Po przekopaniu się przez masę beznadziejnych let's playów na youtube postanowił odtworzyć Pałac Zimowy w skali 1:1 w minecraftcie. Oczywiście, jako że Putinowi raczej nie spodobałoby się wydawanie pieniędzy na grę, z pokerową twarzą pobrał pirata. Po zbudowaniu sobie drewnianego domku postanowił spełnić swoje marzenie i posadzić przed wejściem pole słoneczników. Niestety, jego update tego nie umożliwiał, więc musiał zadowolić się kanciastymi jak mochikulka Niemiec kaktusami.
Gromadząc surowce niezbędne do wspomnianej wcześniej budowli wydobył ze swojej kopalni diamenty i zrobił sobie super kilof i rurę. Przydały mu się przy walkach z ogórkami, (według Francji - zielonymi, skaczącymi chujami) według systemu gry - creeperami. Wraz z nowym updatem wejść miała nowa mapa - piekło. Wykonał bramę według instrukcji znalezionej na answers yahoo, ale podpalając bramę... podpalił też swój własny dom. I nie, nie zrobił zapasowego save'a.
Zaczął panicznie krzyczeć. Przez jego głowę przelatywać zaczęły różne myśli, jego ruchome drzewa pod Smoleńskiem, to że Ren z Nany ginie w wypadku samochodowym w mandze, Tobi to nie Madara... i wtedy wysadził go creeper.
Kiedy znów otworzył oczy leżał obok kibla i kilku pustych butelek wódki. Pokuśtykał do swojego pokoju, omal nie zabijając się o martwego Yao (zawsze chciałam to napisać). Podniósł leżącą na środku, wypełnioną różowym tuszem i naklejkami kucyków kartkę. To był niewątpliwie Polski. "Przegrałeś, Rusku Kaktusku. The Game".

Opowiadanie jest krótkie, ponieważ napisałam je na konwencie. (Konkurs fanfiction.)

Zapomnienie

Cholerne zimno, które towarzyszy ci dosłownie każdego dnia. Tak właśnie wyglądało życie Rusi. Odkąd pamiętał, widział tylko śnieg. Opadające powoli na ziemię płatki, a w tle uginające się od ciężaru białego puchu świerki. A może tylko to wolał pamiętać? Za każdym razem, gdy próbował sięgnąć trochę głębiej, widział obrazki podobne do tych, które miał przy sobie tu i teraz. Ale wiedział, że było coś więcej. Wiedział, że był kimś więcej, że jego imię wypowiadano drżącym głosem. Więc dlaczego teraz krążył bezcelowo w swoim małym, mroźnym świecie, w którym od dawna nie pojawiła się żadna żywa dusza? Czasami miał wrażenie, że się czegoś bał. Tylko czego mogła bać się osoba, która nie wiedziała do końca kim jest? Na takich pytaniach płynął jego czas, aż wreszcie robił się coraz słabszy i słabszy. Nie potrafił już tak dobrze sobie radzić i niejednokrotnie doskwierał mu głód tak silny, że płakał, użalając się nad tym, jaki jest żałosny.
Gdy był jeszcze młody, zdawało mu się, że śmierć będzie czymś prostym. Po prostu pewnego dnia zaśnie i już nigdy się nie obudzi. Nie myślał nawet o tym, czy wcześniej będzie cierpiał.
Nikt nie pamiętał już kim jest. To, co przekazał swoim dzieciom znikało razem z nim i wspominały go pojedyncze jednostki i to właśnie one sprawiały mu te niewyobrażalne katusze. Nie mógł wrócić, bo nie istniał. Nie mógł odejść, bo część jego kultury pozostała na świecie, utrzymując go dalej w jego nędznym życiu. Niejednokrotnie próbował sam się zabić. Wbić sobie po prostu nóż w serce. Ale nie potrafił. Był zbyt wielkim tchórzem, by zadać sobie ostateczny cios. Mimo tego, że nie był pewny swojego pochodzenia nienawidził tego nawet bardziej niż swojej bezużyteczności.
Pewnego dnia obudził się już z tym przeczuciem, że to właśnie dzisiaj. Że niebiosa zlitowały się nad nim, że to koniec. Koniec bezkresnej tułaczki po nicości. Koniec patrzenia, jak na dłoni zamarzają ci twoje własne łzy. I chociaż ledwo się podniósł, by rozpalić swój ostatni ogień, był dziwnie szczęśliwy. Z ulgą położył się na kocu i spojrzał w szare niebo, nie myśląc nawet o jakimkolwiek ruchu, bo sprawiał mu on niewyobrażalny ból. Był stary, tak stary, że sam nie wiedział ile już ma lat. Ilu ma potomków, ile osób zostawiło go tutaj samemu sobie.
I wtedy ujrzał nad sobą postać przyodzianą w niedźwiedzie futro.
"Rus?" zapytała patrząc na niego z góry, a z pod kaptura wysunęło się kilka siwych kosmyków. Nie odpowiedział. Z jego gardła nie chciało wydobyć się żadne słowo. Kucnęła przy nim i wzięła jego głowę na kolana. "Przepraszam, przepraszam... że dopiero teraz..." zaczęła, a on zastanawiał się czy ją zna. "Przepraszam, że cię zostawiłam dla..." Czy ona istnieje? Czy ona naprawdę jest przy nim? "Przepraszam za wszystko co ci powiedziałam..." Czy ona wie kim on jest? Czy go z kimś nie pomyliła? "Pamiętasz jak opowiadałeś mi o Świętowicie i o Swarogu..." kontynuowała, coraz bardziej nerwowo, a jej łzy kapały mu na twarz, która nie wyrażała w tej chwili żadnej określonej emocji. "Przepraszam, że cię nie słuchałam..." I nagle jego umysł jakby się rozjaśnił.
Poczuł się jakby, przeleciały przez niego miliony wspomnień. Tysiące lat jego życia w kilka sekund wróciło, a on ujrzał nad sobą kobietę, która go zdradziła. Kobietę, której poświęcił całe swoje życie, a ona potraktowała go jak beznadziejną nicość. Jakby nie miał uczuć. Jakby był gnojem, jakim nazywali go ci, którzy się go bali. Jak nazywali go ci, którzy go nie znali. Wezbrała się w nim wściekłość. I wtedy zdał sobie sprawę, że nie oddycha. Że nie czuje zimna, chociaż wieje wiatr. Zdał sobie sprawę, że go już tutaj nie ma. Wstał, a ku jego przerażeniu - jego ciało przeszło przez ciało Sławy jak przez powietrze. Jak przez ducha. Ale to nie ona nim była, tylko on.
Rozejrzał się dookoła przerażony i cofnął się o kilka kroków, by upaść na ziemię. Czołgał się w tył nie mając pojęcia co robić, aż uderzył plecami o drzewo. Otworzył szeroko oczy widząc, jak jego była żona pochyla się nad nim, martwym. Ryknął, zagubiony, osamotniony. Jakby w klatce, niezdolny do czegokolwiek. Zerwał się na równe nogi i biegł przed siebie, jakby miało to jakiś cel. Uciekał przynajmniej przed własnymi myślami.
Wreszcie ujrzał przed sobą dziwną, jasną poświatę. Zrobił w jej stronę kilka niepewnych kroków, a to co było za nim zawaliło się. Zobaczył siebie. Odbicie, lecz tam, po drugiej stronie był młody. I wtedy zdał sobie z czegoś sprawę. Spojrzał na swoje dłonie i nie widział, by były tak zniszczone jak u starca. Przejechał nimi po delikatnej, gładkiej twarzy i aż pisnął. Znalazł się znów obok swojego ciała. Nie rozumiał dlaczego ona nadal płakała. Potrafiła go tylko wyzywać. Od idiotów, od beztalenci, od pijaków, od nierobów... znów wezbrała się w nim wściekłość. Chciał ją uderzyć, ale nie potrafił. Nie spróbował nawet. Bo dopiero wtedy przypomniał sobie, że nie może. Nigdy nie potrafił jej uderzyć. Upadł na kolana.
Kiedy był młody, jego największą słabością było to, że zrobiłby dla niej wszystko. Kochał ją tak mocno, że nie wyobrażał sobie prawdziwego zranienia jej. Opuścił ręce, które bezwładnie opadły wzdłuż tułowia. I zniknął.
W taki właśnie sposób Ruś osiągnął spokój.

Koniec psot.